Jakiś czas temu robiłam kolaże. Było to inspirujące, wyzwalające i bardzo radosne zajęcie.
Inspirujące, bo pozwalało dostrzegać, jak słowa mogą się giąć i układać w nowe, czasem zadziwiające kombinacje. Wyzwalające dlatego, że nie jestem artystką wizualną i nie miałam ambicji nią być. Po prostu kleiłam, co mi się podobało. Z lekkością. I z radością.
Inspiracją i pierwszą iskrą do robienia kolaży była Herta Müller.
Laureatka Literackiej Nagrody Nobla, autorka książek bardzo smutnych i bardzo pięknie napisanych. Ona też kleiła. Przez wiele lat. Dowiedziałam się o tym, gdy w księgarni Lokator wpadła mi w ręce książka w formie niebieskiego pudełka z pocztówkami. Miała intrygujący tytuł „Strażnik bierze swój grzebień” i została wydana przez Ha!Art w serii Liberatura.
W środku były kolaże Herty Müller. Z jednej strony pocztówki oryginał – wyklejony, z obrazkami, po niemiecku. Z tyłu polskie tłumaczenie. Odłożyłam pudełko na półkę w księgarni. Nie miałam zamiaru ich kupować. Pierwszy raz miałam w rękach coś takiego. Z wrażenia jednak nie mogłam spać. Chciałam mieć to coś w domu. Móc je czytać na wyrywki. Przyjrzeć się dokładnie całości i zrozumieć, co mnie tak zafascynowało. Wracać do ulubionych kawałków.
Następnego dnia kupiłam niebieskie pudełko. Potem chodziłam jak błędna i co chwilę sięgałam do niego, żeby przeczytać „jeszcze jeden, ostatni”. Tak jak wierszy – nie dało się ich przeczytać wszystkich naraz, bo bym chyba oszalała z nadmiaru metafor i dziwnych zestawień słów.
Potem uczestniczyłam w warsztatach, na których kolaże kleiłam po niemiecku.
Było to absurdalne, bo nie znam niemieckiego ni w ząb i NIGDY się go nie uczyłam. Ale spotkanie towarzyszyło wizycie Herty w Polsce i musiałam na nim być. W tamtym czasie znałam już całą twórczość prozatorską Müller i uznawałam ją za jedną z ulubionych pisarek. Na szczęście w trakcie warsztatów kolażowych w Instytucie Goethego na sali była tłumaczka, która wspierała mnie i kilku innych delikwentów, którzy wybrali się na warsztaty niemieckich kolaży i zacięli się już na Guten Morgen. Pamiętam, że była mowa o dadaistach i wyszło, że za tym zdawaniem się na przypadek i niewinnymi zabawami ze słowami i obrazkami stoi jakaś tradycja. Nie powiem, świadomość, że „coś za tym stoi” dodała mi animuszu. I wcale nie odjęła radości z zabawy. Naprawdę skleiłam ten kolaż po niemiecku – bo tylko takie gazety były dostępne. Zastosowałam fortel i obcięłam zdjęcie modelki w pasie – a w miejscu nóg wstawiałam słowa z artykułu o pielęgnacji urody, które były dalekimi odbiciami słów, które coś mi mówiły. Czy się to trzymało kupy w całości – trudno powiedzieć. Ale trzymało się na nogach. I pewnie mogło uchodzić za jakiś rodzaj krytycznego myślenia o urodzie i urodowych magazynach. Ni cholery tamtem kolaż się nie zachował, więc może wszystko to wymyśliłam w dadaistycznym śnie.
Najważniejszą nauką, jaką wyniosłam z tego spotkania było: mam okropną ochotę pobawić się kolażami i chętnie zrobiłabym to w towarzystwie. I tu pojawia się synchroniczność. Akurat rozmawiałam z Gosią z Ośrodka Rozwoju i Terapii „Do Źródła” i akurat okazało się, że od niedawna ośrodek dysponuje kameralnym miejscem warsztatowym, w którym chce gościć różne inicjatywy. No to wymyśliłam warsztat kameralny.
Doszłam przy tym do wniosku, że najfajniej byłoby, gdyby ulotka mówiąca o warsztatach kolaży sama była kolażem.
Było w tym trochę poezji (spod znaku dadaistów) i trochę konkretów, typu miejsce i czas. Na koniec zeskanowałam kolażowy kartonik i wydrukowałam go w formie ulotki – w punkcie ksero z trochę lepszą drukarką (wtedy na krakowskim Zabłociu było kilka takich małych drukarni wyglądających jak lepsze punkty ksero). Wydrukowałam jakieś 30 sztuk. Wszystko to odbywało się w szaleńczym tempie, ponieważ chciałam mieć ulotki gotowe na spotkanie z Hertą, które odbywało się w tym samym tygodniu, co niemieckie warsztaty, czyli w tym samym tygodniu, kiedy narodził się cały pomysł. Całą akcję promocyjną dopełniło wydarzenie na FB, które na szczęście mogłam wysłać do więcej niż 30 osób i podlinkować na moim profilu.
Oczywiście poszłam na spotkanie w Muzeum Manggha uzbrojona w te 30 ulotek.
I niemal całkowicie o nich zapomniałam. Pochłonęło mnie słuchanie rozmowy z pisarką oraz znajome twarze, które zobaczyłam przed spotkaniem i po.
Z samego spotkania zapamiętałam do dziś tylko: obraz szuflad pełnych słów i wycinków (co samo w sobie brzmi ekscytująco) i jednego stołu w pokoju na stałe zasypanego słowami.
Kiedy w końcu przypomniałam sobie o ulotkach, stałam już w kolejce po autograf z książkami Herty pod pachą. Przytargałam ze sobą na to spotkanie kilka książek, ale jakoś głupio mi było wykładać na stół więcej niż jedną. Obdzieliłam więc kilka znajomych osób, które nie miały swoich egzemplarzy. Sama wybrałam książkę ulubioną i najsmutniejszą „Dziś wolałabym siebie nie spotkać”.
Wytrwałą zbieraczką autografów nie jestem. Choć często chodzę na spotkania z pisarzami, rzadko wracam z podpisaną książką (dużo książek pożyczam albo czytam na Kindlu). Zdarzało mi się nawet uczestniczyć w spotkaniach, na których dopiero dowiadywałam się o istnieniu jakiejś książki. Ale w tej kwestii wprowadziłam jakiś czas temu obostrzenia – zakazałam sobie chodzenia na spotkania poświęcone książkom, których nie przeczytałam (czasem więc czytam bardzo szybko albo tylko połowę i przyznam, że jest to dobra mobilizacja).
Ale to była Herta Müller. Warto było czekać w kolejce choćby i pół nocy. Miałam ze sobą siatkę jej książek i przeczytałam wszystkie.
Dziś myślę, że to obecność znajomych (szczególnie tych, których obdzieliłam książkami), spowodowała tę bezczelną jak na mnie pewność siebie. Dość powiedzieć, że Herta była pierwszą osobą tego wieczora, która dostała do ręki ulotkę z moimi warsztatami. Miała na twarzy taki sam wyraz, jak ja w czasie klejenia kolaży po niemiecku.
Dla odmiany na mojej ulotce jedynym niemieckim słowem było nazwisko Müller – bo wyraźnie napisałam, że są to warsztaty inspirowane jej twórczością. Zresztą żadnej innej twórczości kolażowej wtedy nie znałam (poza dadaistami – ale nie bardzo miałam czas ich studiować, bo trzeba już było drukować ulotki).
Nie, nie zapraszałam Herty, żeby przyszła na warsztaty. Po prostu chciałam, żeby wiedziała, że coś takiego się odbywa i że to ona stanowiła źródło inspiracji.
W czasie warsztatów poznałam Ewelinę Lebidę i jej kolaże.
Ewelina wtedy zaczynała. Z zapałem i wytrwałością. Trzaskała jeden kolaż dziennie, lato czy zima.
Później jej kolaże ilustrowały magazyny. Można je również zobaczyć na stronie Eweliny.
Do tej pory rozpoznaję kolaże Eweliny, gdziekolwiek je zobaczę.
Wtedy też poznałam zasadę Eweliny: jedna gazeta – jeden kolaż.
Ja sama często ją potem naginałam, bo idea stołu Herty zasypanego słowami, ciągle gdzieś we mnie była.
Wprawdzie na zasypanie na stałe jedynego stołu w mieszkaniu nie mogłam sobie pozwolić, ale miałam plastikową koszulkę. Dobre i to. Do tej koszulki wsypywałam słowa, frazy, zdania, na które zwróciłam uwagę w czasie przeglądania gazety i które wycięłam, ale które nie zostały ostatecznie wykorzystane.
Zasada: jeden magazyn, jeden kolaż, jeden wieczór miała głęboki sens. Chroniła przed popadnięciem w wielogodzinne przygotowania do przygotowań i utonięciem w morzu słów i obrazów. Miało być lekko. Trzeba było zaufać, że „coś się znajdzie” i z tego czegoś „coś da się stworzyć”. Czyli idealny przepis na twórczość. Nauczyłam się wtedy, że ograniczenia bardzo dobrze mi robią.
Oczywiście z jednego magazynu ja tworzyłam coś, a Ewelina tworzyła COŚ, od czego opadała szczęka. Ale to wcale nie odbierało mi radości z klejenia.
Dla Eweliny kolaże były działalnością artystyczną. Dla mnie była to radosna i wyzwalająca zabawa. Przychodziły mi lekko i nie miałam wobec nich jakiś dużych oczekiwań. Właściwie to nie miałam wobec nich ŻADNYCH oczekiwań. I to było najlepsze.
W tamtym czasie (zainspirowana pewnie w równym stopniu Hertą, co Eweliną) – zrobiłam kolaż, który polubiłam tak bardzo, że oprawiłam go w ramkę i powiesiłam na ścianie. Wisi na niej do dziś.
Więcej warsztatów.
Potem w ramach Przestrzeni Pisania (naszej twórczej kobiecej grupy, której kiedyś poświęciłam osobny wpis) – zorganizowałyśmy własne warsztaty kolażowe. Takie wewnętrzne. Dla siebie. Bez ulotek.
A potem kolejne. Bardzo ciekawe było obserwowanie, jak z tych samych dostępnych gazet (papierowych magazynów słów i obrazów) każda z nas tworzyła inne światy – korespondujące z naszym sposobem pisania i patrzenia.
Poezja z Google’a.
Jeszcze potem uczestniczyłam w warsztatach poezji generatywnej prowadzonych przez Mariusza Pisarskiego a organizowanych (nomen omen) przez Ha!Art. Chodziło z grubsza o pisanie wierszy za pomocą wyszukiwarki Google.
Nie wiem, czy potrafię to jasno wytłumaczyć, ale dostawaliśmy coś jakby tekst bazowy. I wybieraliśmy z niego zbitki trzech wyrazów – takie mniej oczywiste (np. gdyby na tekst bazowy wybrać fragment „Pana Tadeusza” o polowaniu, to taką zbitką byłby raczej „chwycił na taśmie” niż „Natenczas Wojski chwycił”). Wpisywaliśmy te zbitki do wyszukiwarki Google i przeglądaliśmy kawałki tekstów, które „wypluła”. Każda osoba wybierała dla siebie zdania albo fragmenty zdań, które ją ujęły, zszokowały albo pasowały jej do narracji. Na koniec te pozszywane (czasem ładną fastrygą a czasem drutem telegraficznym) fragmenty tworzyły coś, co było i nie było naszym tekstem.
Czyli (jak odkryłam ze słowem Heureka na ustach – i niemal w htmlu) dokładnie, jak w papierowym kolażu. Tyle, że z pomocą jednego tekstu i wyszukiwarki – zamiast jednego magazynu.
Oczywiście stali za tym również dadaiści. A także komputerowi Neuromancerzy, którym Mariusz Pisarski poświęcił swoją książkę „Xanadu. Hipertekstowe przemiany prozy”.
Nietrudno się domyślić, że każdy nasz wiersz, który powstał w czasie warsztatu był o czymś innym. I że po powrocie do domu (odkrywszy przednią zabawę w słowną ruletkę), nie mogłam się oderwać od wyszukiwarki jeszcze przez kilka dni.
Na koniec powstał kolażowy projekt artystyczny.
Było to coś w rodzaju jednorazowego performance’u, w czasie którego kolaże były klejone na papierze i w eterze. Uczestniczyła w nich część dziewczyn z Przestrzeni Pisania i kilku innych zapaleńców, w tym takich, którzy nazywali siebie artystami.
Całość odbywała się w najdziwniejszej przestrzeni świata – bezgotówkowej kawiarni Cafe Fińska na ulicy Józefińskiej, która już nie istnieje, ale nawet kiedy jeszcze istniała, to już nie miała prawa istnieć.
Słowa, które wycinałyśmy w trakcie albo wymyślałyśmy na poczekaniu i które wyszeptywałyśmy albo wykrzykiwałyśmy do mikrofonu (ku uciesze albo znudzeniu publiczności towarzyszącej temu procesowi) były miksowane na żywo z muzyką. Publiczność składała się w ogromnej większości ze stałych bywalców Fińskiej, którzy obserwowali nas wcześniej w czasie prób i kilku entuzjastycznie zaproszonych znajomych. Ale i tak było to najbardziej awangardowe (i niszowe) działanie artystyczne, w jakim brałam udział.
A potem powstała powieść hipertekstowa.
To było drugie awangardowe działanie artystyczne, które zaczęło się od niepoważnej zabawy w czasie na warsztatów. Tym razem odrobinę mniej niszowe. Powieść hipertekstowa pisana na osiem par rąk – Pixel Zdrój,to projekt, który powstał z inicjatywy Mariusza Pisarskiego i przy wsparciu wydawnictwa Ha!Art. Powieść jest w całości dostępna w sieci, a za sprawą hipertekstu można ją czytać w wielu kierunkach.
Z tego wszystkiego zostały mi:
Kolaż, który wisi w mieszkaniu.
Kilka skanów innych kolaży (w tym ilustracja tego wpisu).
Nawyk robienia własnych kolażowych pocztówek okolicznościowych dla znajomych (urodziny, wesela).
No dobra, chomikowanie gazet i ciekawych graficznie ulotek też.
I chyba ta koszulka z wycinkami do zasypywania stołu. Mam nadzieję, że gdzieś jeszcze jest.
A także uwielbienie dla Herty Müller – autorki poważnej i dogłębnie smutnej prozy i nie całkiem poważnych (acz często również dogłębnie smutnych) kolaży albo wierszy słowno-obrazkowych.
Wystawa i spotkanie.
To wszystko przypomniało mi się, gdy dowiedziałam się o wystawie kolaży Herty Müller w krakowskim MOCAKu:
„Tam gdzie nie można mówić. Słowo jako obraz, obraz jako słowo”.
Odwiedziłam ją w wakacje i zamierzam wybrać się jeszcze raz. Takiej ilości dziwnych zestawień słów nie da się przeczytać jednym ciągiem.
Na wystawie jest też stół zasypany słowami. Polecam pokręcić się wśród nich i powęszyć.
Można to robić do 22 września 2019, bo do tego dnia czynna będzie wystawa.
I jeszcze coś:
W czwartek 19 września o godzinie 18.00 w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK odbędzie się spotkanie z Hertą Müller.
Miało się odbyć w czerwcu, ale wtedy pisarka nie dotarła z powodu awarii samolotu.
To może być powód, by zapakować kolejną siatkę z książkami…
Dlaczego o tym piszę?
Herta Müller i jej kolaże obudziły we mnie ochotę do robienia własnych słownych wyklejanek.
A to spowodowało szereg niepoważnych wydarzeń w moim życiu.
I prawdziwy wysyp różnych twórczych okazji.
A może Tobie też przytrafiło się coś takiego?
A może też masz ochotę pójść za czymś, co wydaje się niepoważne i od czapy i zupełnie nie wiadomo, gdzie Cię zaprowadzi?
Chętnie o tym posłucham. Podziel się!
—-
Na zdjęciu jeden z moich ulubionych kolaży z tamtych czasów. Widać w nim inspirację Hertą i jej smutkiem.
Mimo tego pamiętam, że powstawał lekko i dość nonszalancko.