I o teście prysznica.
Pisałam już o tym, jak bardzo lubię notować.
O tym, że staram się chwytać myśli w locie, zapisywać zdania, słowa i dialogi, które usłyszę przypadkiem i które mnie rozbawią albo zachwycą.
I o tym, że mam na tę okazję specjalne notatniki i zeszyty (a niektóre urzekające).
Pisałam już O pożytkach płynących z notowania.
A kiedy już o nich napisałam, przyszło mi do głowy, że jest jeszcze druga strona. Trochę ciemniejsza. Trochę smutniejsza. Albo bardziej refleksyjna.
I o niej będzie tym razem.
Ale najpierw będzie o teście prysznica.
Ostatnio najlepsze pomysły przychodzą mi do głowy pod prysznicem.
To chyba jedyne miejsce, w którym nie trzymam notesu. Nie mam też przy sobie telefonu. Ani nawet biletu, papierka po gumie. Nic.
Teoretycznie dałoby się to załatwić. Do szafki z kosmetykami mogłabym schować zeszyt i kilka długopisów. Wyskakiwać za każdym razem, gdy jakaś myśl przyjdzie mi do głowy i drżącymi, a do tego mokrymi rękami – z szamponem na włosach kapiącym na podłogę – zapisać ją. Po czym schować zeszyt, zamknąć szafkę, wejść z powrotem pod prysznic, spłukać szampon – by po namydleniu się – znowu wyskoczyć – kapiąca i mokra, bo kolejny (i być może najgenialniejszy dzisiaj) pomysł wpadł mi właśnie do głowy.
Nie robię tego jednak. Zamiast tego stosuję test prysznica.
Test prysznica wygląda tak:
Jeśli jakiś pomysł jest na tyle wspaniały, że jestem go w stanie zatrzymać w mojej głowie przez 5 minut – to znaczy, że jest wart zapamiętania. Jeśli pojawia się i znika w jednej sekundzie – spływając do kratki ściekowej razem z szamponem – znaczy, że nie przeszedł testu. Trzeba pozwolić mu odpłynąć.
Przez wiele lat mojego życia nie pozwałam odpływać pomysłom.
Służyły temu liczne zabezpieczenia w postaci notesów w strategicznych miejscach domu, w torebce i na komputerze. Ale i tak czasem jakaś myśl lub słowo, które wydawały się mini odkryciem – ulatywały zupełnie bezpowrotnie. Wtedy był to dla mnie powód do rozpaczy. Złościłam się na siebie i nie godziłam wewnętrznie na taki stan rzeczy.
Kiedy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy (osoby, która nadal notuje i docenia pożytki z notowania płynące) – zauważam, że była w tym pewna przesada i chyba jakiś głębszy, a na pewno głęboko skrywany niepokój.
Na strychu pamięci
Zeszyty, notatniki i foldery w komputerze miały mnie chronić przed utratą – pomysłu, zdania albo słowa, które chciałam zatrzymać. Prawda jest jednak taka, że zdania te nadal leżą w nich ukryte. Niby zawsze mogę do nich sięgnąć – ale robię to bardzo rzadko. W zasadzie zaglądam tylko do tych najświeżych. I tylko one mogą liczyć na materializację.
Stare, przejrzałe pomysły, zdania i słowa leżą na dnie nigdy nie otwieranych folderów oraz pudeł z zeszytami, o których przypominam sobie w momencie kolejnej przeprowadzki. Są jak zasuszone motyle przyszpilone do klaserów i leżące na strychu, na który nikt nie zagląda latami.
Zeszyty, notatniki i foldery w komputerze miały mnie chronić przed utratą. Miały zachowywać rzeczywistość złapaną w locie. Miały utrwalać świeżość – sformułowania, myśli, wspomnienia. Ale notatki nie mają aż takiej mocy. I tak naprawdę nic nie jest mnie w stanie uchronić przed stratą. Ani przed zmianą. Ani przed tym, że niektóre rzeczy i ludzie odpływają, oddalają się, pokrywają kurzem niepamięci.
O tym, co odkryłam w związku z moimi notatkami.
Życie płynie. Nie mogę zatrzymać wszystkiego. Nie mogę wszystkiego zapamiętać.
Nie mogę też wykorzystać wszystkiego, co się pojawia – wszystkich zdań, pomysłów, metafor. Wszystkich celnych stwierdzeń mądrych ludzi.
Mogę jedynie ufać, że te najważniejsze dla mnie na dany moment – przeżycia, uczucia, słowa, zdania czy wspomnienia zostaną we mnie. Że jakiś tajemniczy impuls obudzi je w odpowiednim momencie. Że moje ciało i mój umysł przywołają je wtedy, gdy będą potrzebne. Oraz, że to czego jeszcze nie mam, a czego potrzebuję – pojawi się w moim życiu w odpowiednim czasie.
Nie zaglądałam do zeszytu z tytułami książek i filmów od czasu, gdy wyjechałam na studia. Zeszyt nadal leży w szufladzie mojego licealnego biurka. A mimo to, pamiętam tytuły filmów, które w tamtych czasach naprawdę mnie poruszyły. Pamiętam książki, które mnie zachwyciły (a niekiedy nawet całe zdania z tych książek). A jeśli nie pamiętam dokładnie – zawsze znajduję sposób, by je jakoś odnaleźć i wrócić do nich. Te stare filmy i książki same też często do mnie wracają – we właściwych momentach.
O pożytkach płynących z wietrzenia.
Poczułam potrzebę, by przewietrzyć nieco moje notesy i zeszyty.
A także foldery z notatkami, pomysłami, inspiracjami i linkami do stron, które koniecznie muszę przeczytać. Albo do których koniecznie muszę jeszcze wrócić. Zwykle bowiem kończy się tak, że mija 5 lat, ja jestem już w zupełnie innym miejscu – zupełnie inne rzeczy robię i zupełnie inne rzeczy mnie inspirują – a linki nadal obrastają wirtualnym kurzem i zapychają pamięć komputerów (co z tego, że coraz większą), tłoczą się w folderach i plikach w najodleglejszych zakamarkach dysków.
Nie mówiąc już o pudełkach i szufladach z notesami.
Niektóre pomysły i inspiracje to zgniłe albo pokruszone motyle, które niepotrzebnie zalegają na strychu.
Trzeba pozwolić im odpłynąć.
Choćby po to, by zrobić miejsce tym, które dopiero mają się pojawić.
A jak to wygląda u Ciebie?
Pozbywasz się regularnie tego, co nie jest ci już potrzebne, czy przechowujesz, bo jeszcze może się przydać?
A może masz swoje własne sposoby na wietrzenie – głowy, szuflad i zakamarków pamięci?
Jestem bardzo ciekawa.