Spowolnienie życia, minimalizm i prostota to prądy myślowe i filozofie życiowe, które wpływają na mój sposób myślenia: o czasie, o rzeczach, o pracy, o sobie i innych, o świecie.
Stały się mi bliskie pod wpływem lektur ważnych dla mnie książek.
W poprzedniej notatce Czy autentyczność jest trendy? wymieniłam wszystkie trendy kulturowe, które w moim odczuciu współgrają z autentycznością. Wymieniłam też wiele tytułów książek, które przybliżają te trendy. Gdybym jednak chciała napisać chociaż kilka zdań o każdej z ważnych dla mnie książek, przypuszczalnie pisałabym tamtą notatkę do dzisiaj i miałaby już rozmiary doktoratu. Obiecałam jednak, że wrócę do tego tematu w kolejnych wpisach. No więc jestem :)
Dziś tylko o minimalizmie i slow life.
I tylko o książkach, które są dla mnie ważne.
O książkach na życie.
Carl Honoré „Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem”
Książka, która udokumentowała i rozpowszechniła ruch SLOW, czyli szeroko pojmowane dążenie do spowolnienia życia. Dążenie, które rozciąga się na takie obszary jak jedzenie (slow food), moda (slow fashion), praca, edukacja, związki.
Obecnie wiele rzeczy może być SLOW, a etykietka ta stała się modna. I w moim odczuciu jest nieco nadużywana.
Ironicznym komentarzem do tego zjawiska może być dialog poranny, jaki ostatnio przeprowadziłam z moim partnerem. Obydwoje jesteśmy nocnymi stworzeniami, co przekłada się na problemy z porannym wstawaniem:
Ja: Wstajemy w duchu slow waking-up.
On: To co, może zorganizujemy warsztaty na ten temat?
Ten przekąs nie umniejsza jednak faktu, iż zetknięcie się po raz pierwszy z pomysłem, że można stawiać opór życiu na coraz wyższych obrotach albo chociaż przyglądać się mu krytycznie, było dla mnie prawdziwą rewolucją w myśleniu.
Zwolnij trochę, ale jak?
„Pochwałę powolności” czytałam w czasie, kiedy moje życie toczyło się w tempie szalonym i wydawało się, że nie ma od tego odwrotu. W pierwszym odruchu uznałam więc tych, którym się udawało jakoś wymiksować z tego pędu, za osoby mocno uprzywilejowane albo totalnych freaków.
A jednak książka jakoś we mnie pracowała i co pewien czas wracałam do niej.
Powoli też robiłam w moim życiu przestrzeń, aby doświadczać coraz więcej i coraz częściej – niespiesznego bycia: tu i teraz.
To, w czym pomogła mi książka i co leżało u podstaw ruchu SLOW, to zatrzymanie się na chwilę i zastanowienie: dokąd tak pędzę. I zapytanie siebie, czy to, za czym tak pędzę jest faktycznie tym, czego chcę dla siebie w moim życiu (moja odpowiedź, to było ryczące i przeciągłe: Nieeeeeee).
A przy tym książka dostarcza wiele przykładów i pomysłów na bardzo drobne zmiany, które pozwalają odrobinę wyhamować i drobnymi kroczkami wprowadzać w nasze życie to, czego chcemy a eliminować to, co już nam nie służy. Tak, abyśmy mogli uzyskać większy wpływ na prędkość naszego życia i znaleźć nasze własne tempo (tempo giusto).
Anna Mularczyk-Meyer „Minimalizm po polsku, czyli jak uczynić życie prostszym”
Zdecydowanie najlepsza książka na temat minimalizmu, jaką miałam okazję czytać. Pod względem intelektualnej przygody bije na głowę i wyprzedza o trzy długości książki Leo Barbuty. Książka mówi o minimalizmie i prostocie, ale mówi też o czymś jeszcze. I to coś jeszcze (co można odnieść do swojego życia oraz „rozumienia dzisiejszego świata”) jest jej ogromną wartością.
Dzięki tej książce zaczęłam traktować minimalizm jako filozofię codzienną i koncept myślenia o rzeczywistości. Pewien filtr, z którego mogę korzystać. Szczególnie wtedy, gdy przytłacza mnie nadmiar, który sama sobie serwuję – chcąc poznać, zobaczyć, przeżyć – wszystko i natychmiast.
Minimalizm stał się dla mnie pewnym ideałem, do którego dążę niespiesznie, etapami.
I ze świadomością, że być może nigdy nie zagości w moim życiu na stałe i w pełni. Ale jest dla mnie drogowskazem i narzędziem do radzenia sobie z nadmiarem.
Ta książka zmieniła też moje myślenie o minimalizmie.
Zanim do niej sięgnęłam, moje wyobrażenie na temat minimalistów (ukształtowane na podstawie przypadkowych medialnych doniesień) ograniczało się do liczenia rzeczy. Posiadanie tylko 100 rzeczy było ideałem medialnego minimalisty i absolutną abstrakcją dla mnie.
Tymczasem minimalizm, który przestawia Anna Mularczyk-Meyer to szereg pomocnych pytań, które sobie zadaję (zarówno w stosunku do rzeczy, jak i wrażeń oraz aktywności), to uważność na to, czym się otaczam, krytyczna refleksja na temat tego, czemu poświęcam mój czas, co mnie cieszy i co dodaje mi energii, a co ją odbiera.
I tak, jest to w moim przypadku sposób na to, by moje życie było prostsze. I bym ja sama częściej czuła się obecna w pełni, zrelaksowana i szczęśliwa – wtedy gdy mam powody do szczęścia, a nieszczęśliwa wtedy, gdy tak właśnie się czuję (jednym słowem, bym miała w życiu przestrzeń na kontakt z moimi emocjami).
Bo kiedy eliminuję rzeczy zbędne, decyduję się robić mniej i wybieram świadomie to, czemu chcę poświęcać mój czas i energię – mogę być głębiej w tym, co robię. A bycie głębiej sprawia mi dużo przyjemności.
Bo kiedy pozostawiam nieco czasu i przestrzeni na niespodziewane przypływy inspiracji, swobodne myśli, niezaplanowane spotkania i przypadkowe zdarzenia – mocniej czuję, że żyję. Dostrzegam też więcej małych przejawów piękna wokoło.
Więcej na temat trudnej sztuki rezygnacji i odpuszczania napisałam w notatce Moja lista rzeczy do niezrobienia.
Anna Mularczyk-Meyer „Minimalizm dla zaawansowanych, czyli jak uczynić życie jeszcze prostszym”
Do tej książki przymierzałam się niespiesznie. Oczekiwałam kolejnej intelektualnej przygody i tematów do przemyśleń na niejedną rowerową przejażdżkę.
Ostatni rok był dla mnie lekcją minimalizmu w życiu i w podróży oraz lekcją rozstawania się z wieloma rzeczami i wyobrażeniami na swój temat. Był też lekcją odpuszczania – sobie i światu. Myślałam więc, że nic mnie już nie zaskoczy.
Okazało się jednak, że dostałam więcej niż się spodziewałam. I więcej niż jestem gotowa przyjąć. Początkowo zareagowałam oporem. Ale teraz, po kilku tygodniach od lektury, znowu mam wrażenie, że książka we mnie pracuje.
W głowie najgłośniej dźwięczą mi echa rozmowy Anny Mularczyk-Meyer z Olą (minimalistką i podróżniczką). Do zapisu tej rozmowy wracałam już kilka razy. Bardzo rezonuje we mnie opowieść o rodzicach Oli, którzy odkryli dla siebie minimalizm i w bardzo szybkim czasie wprowadzili rewolucyjne zmiany w swoim życiu:
Mama przeczytała „Sztukę minimalizmu w codziennym życiu” Dominique Loreau i „Magię sprzątania” Marie Kondo, które kupił tata, i zobaczyła, że opowiadają o niej. Powiedziała, że bardzo dużo jej dało, że najpierw przeczytała te książki, a dopiero później zajęła się rzeczami. I chyba ważne też, że nie czytała ich w domu. Miała dystans, mogła sobie podczas lektury wyobrażać te swoje rzeczy i bezpiecznie planować, co z nimi zrobi, ale nie była w tym zanurzona, więc nie odczuwała lęku. Zostawiła nas na kilka dni, pojechała do domu i rozprawiła się z ubraniami, które stanowiły dla niej spory problem. Rodzice mieli trzy trzydrzwiowe szafy pełne ubrań, w większości należących do mamy. Do tego jeszcze kurtki w przedpokoju i buty w schowku. (…) Porządki skłoniły moich rodziców do refleksji na temat pracy i mechanizmów rządzących kapitalistycznymi społeczeństwami, w których żyje się po to, by zarabiać, a potem jest się tak zmęczonym, że jedyne na co ma się siłę, to oglądanie telewizji i reklam. (…) Zaszokowało mnie, że rodzice potrafili tak wiele zrozumieć i zmienić w tak krótkim czasie. Przewartościowali całe swoje życie. Zaczęli myśleć o tym, żeby mniej pracować albo przejść na wcześniejszą emeryturę, bo uświadomili sobie, że nie potrzebują więcej pieniędzy, niż zarabiają. (…) Byłam z nich dumna, ale całe to doświadczenie okazało się dla nas wszystkich emocjonalnie bardzo trudne. Zaczęło się od rzeczy, a skończyło na porządkowaniu spraw między rodzicami a mną, na ogólnym remanencie. To kolejny dowód na to, że to nigdy nie są tylko rzeczy.
„Minimalizm dla zaawansowanych”
Wiem, że będę wracać do „Minimalizmu dla zaawansowanych” i że będę w nim znajdować małe porcje myśli do obracania w głowie. I że jeszcze przez jakiś czas będę się im przyglądać przez filtr mojego życia.
Na razie poza opowieściami Oli, obracam w głowie słowa Anny Mularczyk-Meyer:
Wiem jednak, że trzeba zachować ostrożność, bo minimalizm może stać się kolejnym tematem zastępczym. Komponowanie idealnej garderoby, perfekcyjne planowanie zakupów, wymyślanie siebie na nowo – mogą stać się taką samą ucieczką przed sobą jak konsumpcjonizm czy pracoholizm.
„Minimalizm dla zaawansowanych”
Czym dla mnie jest minimalizm?
Kilka miesięcy temu czytałam książkę blogerki modowej Joanny Glogazy, znanej również jako Style Digger. Czytając „Slow fashion. Modowa rewolucja” miałam właśnie to uczucie – choć nie umiałam go nazwać.
Wyrażało się ono w wewnętrznym oporze i poczuciu, że coś tu nie gra. Że dążenie do idealnej minimalistycznej szafy, do garderoby, w której każdy element pasuje do każdego i która w perfekcyjny sposób odzwierciedla moją osobowość, styl życia, a do tego manifestuje mnie światu, to dla mnie zadanie ponad siły. Projekt na wiele godzin, dni i tygodni, któremu wcale nie chcę poświęcać mojego czasu (choć posiadanie takiej garderoby z pewnością byłoby super wygodne i efektowne).
Czułam, że to nie jest moja droga. Że jest w tym zbyt dużo napięcia i kontroli.
A dla mnie minimalizm to próba pozbywania się nadmiernej kontroli i napięcia.
To zawierzanie życiu (że jeśli będę czegoś potrzebować, znajdę sposób, by to zdobyć, pożyczyć, zastąpić innym przedmiotem – że nie potrzebuję gromadzić wszystkiego „na wszelki wypadek”).
To również świadomość, że życie mnie prowadzi i weryfikuje wiele moich założeń. A więc nie jestem w stanie wszystkiego zaplanować – również w kwestii garderoby, bo jedna rzecz może okazać się tą ukochaną, a innej mogę z jakiegoś powodu nie nosić – nawet jeśli idealnie spełnia wszystkie założone kryteria. I w takim wypadku, mogę tę rzecz uwolnić – podarować ja komuś, dla kogo może stać się ukochaną rzeczą. Nie muszę się jej kurczowo trzymać. Nie muszę też sobie wyrzucać nietrafionego zakupu. To takie trochę godzenie się z moimi niedoskonałościami i godzenie się na zmianę (że moje upodobania mogą się zmieniać, że nie da się wszystkiego przewidzieć). Jasne, że łatwiej jest stawać przed szafą, która nie przygniata swoją zawartością. Ale czym innym jest dla mnie posiadanie w szafie tylko tych rzeczy, których używam i potrzebuję, a czym innym „projekt idealna garderoba minimalistyczna”.
Minimalizm to dla mnie również świadomość, że posiadam już wystarczająco dużo. Wystarczająco, by cieszyć się życiem, korzystać z moich zasobów, robić to, co kocham i co mnie cieszy, realizować moje pasje i zaspokajać moje potrzeby – od tych podstawowych, po te całkiem wysokie.
I że ja sama jestem wystarczająca.
Mam w sobie wszystko, czego potrzebuję. Mogę sięgać do moich zasobów i dzięki temu w każdej nieprzewidzianej sytuacji znajdę jakiś sposób, by sobie poradzić – znajdę rozwiązanie (i nie muszę o nim myśleć już teraz). Nie potrzebuję do tego zabezpieczeń – zapasów jedzenia jak na wojnę, rzeczy na „wszelki wypadek”, zapasowych części do wszystkiego.
A nade wszystko i co jest dla mnie najtrudniejsze – nie potrzebuję trzymać, przechowywać, katalogować i przypominać sobie, co jakiś czas (najczęściej przy przeprowadzce) tych wszystkich pomysłów, słów, zdań, które kiedyś zanotowałam z myślą, że „mogą się przydać”.
Bo te wszystkie przedmioty i myśli zgromadzone w kątach pokoju i dysku i tak nie uchronią mnie przed przykrymi niespodziankami, niespodziewanymi wypadkami, rozczarowaniami i życiowymi kryzysami.
Z rozstawaniem się z ubraniami (i puszczaniem ich w obieg życia) nie mam już problemu. Coraz łatwiej przychodzi mi rozstawanie się z książkami.
Dojrzewam też bardzo powoli do rozstawania z innymi obszarami – jak choćby notatki i notatniki, którym dawno temu poświęciłam osobny wpis (jak się okazuje, minimalistyczny w duchu): O niewygodach płynących z notowania.
Obserwacja z poziomu meta
Lubię patrzeć z dystansu i z poziomu meta na różne zjawiska kulturowe. Nawet takie, w których uczestniczę. Dlatego mam na temat minimalizmu pewną obserwację.
Jeszcze kilka lat temu minimalizm był „ciekawostką zoologiczną” – w ten sposób był przedstawiany w mediach i ja sama też go tak postrzegałam. Minimaliści to byli tacy dziwni ludzie, co liczą swoje rzeczy i chcą mieć ich mniej niż 100 (a niektórzy mniej niż 50 czy 30) – zupełna abstrakcja.
Później pojawiły się książki i blogi, które pogłębiały temat. Okazało się, że wcale nie ilość rzeczy jest najważniejsza. Że ważne jest nasze przywiązanie do rzeczy, zapychanie życia zbędnymi przedmiotami, których nie używamy, a które zabierają naszą energię, zajmują przestrzeń, obciążają nas i trzymają w miejscu. Wtedy ja sama odkryłam, że minimalizm może być dla mnie szeregiem przydatnych pytań i przyczynkiem do refleksji na temat mojego stosunku do rzeczy, do czasu, do wrażeń, które sobie serwuję – i że mogę z niego korzystać, nawet jeśli moim celem nie jest stanie się minimalistką.
Potem minimalizm stał się trendy. Zajęły się nim znane blogerki modowe (książka „Slow fashion. Modowa rewolucja” Joanny Glogazy zdobyła dużą popularność, a na rynku pojawiła się niedawno nowa książka tej autorki „Slow life. Zwolnij i zacznij żyć”). Minimalizmem zaczęły się też interesować marki modowe z głównego nurtu. Minimalistyczna estetyka opanowała wystrój modnych lokali w dużych miastach, magazyny wnętrzarskie, a nawet czcionki w hipermarketowych gazetkach. I tak samo jak slow everything (łącznie ze slow waking up) – może nas nawet śmieszyć lub irytować.
Ale dzięki popularności tego trendu dostrzegamy, że to, co kiedyś było czymś zastanym i „niezmienialnym” (duża liczba bodźców, coraz szybsze tempo życia) zaczyna nam przeszkadzać. I mamy narzędzia myślowe, żeby sobie z tym radzić.
—————————————-
A jak jest u ciebie?
Czy czujesz przytłoczenie nadmiarem? Czy kusi cię życie w duchu slow? Czy uważasz minimalizm za życiową filozofię, z której możesz czerpać? Czy masz swoje własne „książki na życie” w tym obszarze?
A może masz zupełnie inne zdanie na ten temat? Chętnie poznam twój punkt widzenia. Napisz mi o nim w komentarzu.