Elizabeth Gilbert w rozmowie z Marie Forleo – źródło zdjęcia
Jak odczytałam pewną wiadomość
W sierpniu na amerykańskim rynku ukazała się książka Elizabeth Gilbert „Big Magic. Creative Living Beyond Fear”. Elizabeth jest pisarką znaną z bestsellerowej powieści „Jedz, módl się, kochaj” (a pewnie jeszcze lepiej z jej filmowej adaptacji z Julią Roberts). Na temat twórczości wypowiadała się już wcześniej, chociażby w słynnym Ted Talku, o którym wspominałam we wpisie Co z tą kreatywnością?.
Rzadko udaje mi się śledzić na bieżąco premiery książek za oceanem – nawet jeśli temat i autor żywo mnie interesują. O tej książce dowiedziałam się jednak z własnej skrzynki mailowej. I to niedługo po premierze.
A dowiedziałam się od Marie Forleo – założycielki Marie TV, B-School i jednej z tych kreatywnych kobiet zza oceanu, których poczynania obserwuję z uwagą od kilku lat. Subskrybuję newsletter Marie – ale nie oglądam każdego odcinka. Właściwie to od dobrych paru miesięcy nie widziałam żadnego. Ale newsletter o rozmowie Marie z Elizabeth Gilbert na temat twórczego życia, kreatywności, autentyczności, strachu i perfekcjonizmu otworzyłam kilka minut po tym, jak znalazł się w mojej skrzynce. I do tej pory traktuję go jako specjalną wiadomość dla mnie od świata.
Po wysłuchaniu rozmowy Elizabeth i Marie mam przeczucie, że „Big Magic” stanie się dla mnie kolejną po „Drodze Artysty” Julii Cameron (o której pisałam w notatce: Czy mogę polecić jakąś książkę o copywritingu?) książką – oparciem. Oparciem w moich własnych zmaganiach z twórczością. I źródłem inspiracji. Takim, z którego można czerpać przez długi czas – i wciąż znajdować dla siebie coś ożywczego. Tym razem nie mam zamiaru czekać nawet na tłumaczenie.
Ale zanim sięgnę po książkę, już teraz i natychmiast muszę podzielić się kilkoma odkryciami na temat twórczości, które chcę zachować dla siebie z tej rozmowy.
Zobacz ją koniecznie:
Perfekcjonizm i strach
Strach to temat, który wraca do mnie jak bumerang. Pisałam o nim w książce, a ostatnio w czasie rozmowy z Gabrielą Kucą z Kobiecej Siły wyprodukowałam cały elaborat na temat strachu:
Ja najbardziej boję się tych wyzwań, na których najbardziej mi zależy. Bałam się napisać mój pierwszy tekst o sobie (a także kolejne), bałam się założyć własną stronę, pisać bloga, pisać książkę. Boję się warsztatów online nad którymi teraz pracuję. Robiąc jednak każdą z tych rzeczy – mimo strachu – doszłam do takiego etapu, w którym strach nie decyduje o tym, czego się podejmuję i nie warunkuje moich życiowych wyborów. Dostrzegam go, przyjmuję i staram się odczytać wiadomość, jaka za nim stoi – i działam – mimo strachu. A im bardziej coś budzi moje przerażenie, tym bardziej wiem, że jest to rzecz, której w głębi duszy bardzo pragnę dla siebie.
Czy cała ta wiedza powstrzymała mnie przed odczuwaniem strachu w momencie, gdy projekt warsztatów online „Autentyczne bio” był na finiszu? Absolutnie nie! Ale lekcje i platforma zostały przygotowane, warsztaty ogłoszone, nabór się rozpoczął i zakończył, a warsztaty właśnie trwają w najlepsze.
Czy z wypowiedzi Elizabeth dowiedziałam się czegoś nowego, czegoś czego jeszcze nie wiem o strachu?
Po pierwsze, pozwolić mu być i traktować go jako towarzysza (w moim przypadku – nieodłącznego towarzysza podróży), po drugie, nie dawać mu do ręki kierownicy (ale to już z grubsza wiedziałam).
To, co dla mnie osobiście było „momentem acha”, to dostrzeżenie strachu ukrytego pod maską perfekcjonizmu i „wysokich standardów”. Tak wysokich, że nawet nie ma po co tam sięgać. Nawet nie ma po co zaczynać. Bo jeśli coś nie może być zrobione doskonale, w ogóle nie warto się za to brać.
Gilbert nazywa perfekcjonizm strachem w eleganckim przebraniu (w idealnie skrojonym wdzianku i na obcasach). Oraz seryjnym mordercą, który zabija wszystko: radość życia, radość tworzenia, radość próbowania i zabawy. Znam ja go dobrze.
„Moment acha” dotyczył zatem konstatacji, że połowa mojego strachu kryje się w podszeptach tego Eleganckiego Pana Wewnętrznego Krytyka – Perfekcjonisty w Błyszczących Butach, który z prawdziwą przyjemnością wytknie mi wszystkie niedociągnięcia i pokaże wzorce godne naśladowania, których przecież nigdy nie dosięgnę.
Ukończone jest lepsze od doskonałego.
Perfekcjonizm i strach leżą u źródeł wielu niedokończonych projektów.
Bo jak można cokolwiek skończyć, jeśli to nawet w połowie nie dorównuje początkowym wyobrażeniom? Lepiej natychmiast odłożyć to do szuflady. I zacząć coś innego.
Jak mówi Elizabeth, wszyscy zaczynamy nowe projekty z tą samą ekscytacją i wielkimi oczekiwaniami. A po jakimś czasie odkrywamy, że to, co właśnie tworzymy, nie spełnia tych oczekiwań. I nie lubimy siebie za to. Ale prawdziwą sztuką jest wytrwać i dokończyć mimo wszystko.
A w dojściu do tego ostatniego etapu bardziej niż upór i wytrwałość, przydaje się łagodność wobec siebie i umiejętność wybaczania. Wybaczania sobie samej tego, że w pewnym sensie zawiodłam swoje własne oczekiwania. Że nie sprostałam moim wymaganiom.
Mając pełną świadomość tego, że mój projekt nie jest idealny – znaleźć w sobie odwagę i wyrozumiałość wobec siebie, zakończyć go i wypuścić w świat.
Bo projekt zakończony ma ogromną przewagę nad doskonałym, który nadal pozostaje w świecie idei.
A kiedy już mój projekt zostanie zakończony – oddzielić się od niego i pozwolić mu odejść.
I iść dalej – na spotkanie z nowym i nieznanym. Ze strachem sapiącym na tylnym siedzeniu. Z całą świadomością własnej niedoskonałości. I z pokorą, że to czemu w tym momencie oddaję całe moje serce i całą uwagę, może okazać się wielkim sukcesem, ale może też okazać się absolutną porażką.
Łyżka dziegciu w beczce miodu. Każdej.
Wydaje nam się, że kiedy już osiągniemy to, o czym marzymy, znikną wszelkie przeszkody, a świat odtąd zacznie nam rzucać pod nogi płatki róż w ulubionym kolorze.
A tymczasem, przeszkody wcale nie znikają. Pojawiają się nowe. Takie, których nawet nie umiałam sobie wyobrazić. Widzę z bliska tę drugą stronę medalu – mniej błyszczącą. Widzę cień, którego tam nie było, gdy jeszcze trawa była bardziej zielona, a ja stałam po tamtej stronie drogi.
Łyżka dziegciu w beczce miodu. A czasem szklanka dziegciu i tylko łyżka miodu na osłodę. To wszystko, co Elizabeth Gilbert określa jako shit sandwich (to, co przykre, serwowane w pakiecie z tym, co dobre).
Gorzka pigułka, którą trzeba przełknąć.
Jako nieodłączny element tego, co kocham robić i o czym marzyłam.
To, czy chcę ją przełknąć, czy chcę ją przełykać każdego dnia i miesiąca, może być dla mnie bardzo ważną wskazówką. Pozwala mi zatrzymać się i zadać sobie pytanie:
Czy MIMO TEGO nadal chcę to robić? Czy akceptuję również tę gorzką część, która idzie w parze ze słodką?
Czy nadal chcę pisać? Czy nadal chcę grać, śpiewać, malować, tworzyć?
Czy nadal to wybieram? Czy wciąż nadaję temu pierwszeństwo w moim życiu?
I jeśli ta gorzka część nie przysłania mi tej słodkiej, jeśli MIMO TEGO, wciąż chcę to robić i wciąż czuję się we właściwym miejscu – to znak, że jestem na dobrej drodze.
A jeśli czuję, że nie – to nie dla mnie, że to COŚ o czym kiedyś marzyłam, nie jest warte tych wszystkich nerwów, poświęceń, wystawienia na krytykę, kompromisów, łez, wysiłku (tego wszystkiego, co stanowi w danym momencie gorzką pigułkę i co idzie w parze z moim marzeniem) – to dla mnie równie ważna informacja, że NIE WARTO (so not worth it – jak mówi Elizabeth).
Tworzenie może być zabawą.
Mamy w naszej kulturze wizję artysty– cierpiętnika. Artysty, który przeżywa męki twórcze, odczuwa ból tworzenia i ból świata (weltschmerz), cierpi za miliony i składa swoje życie na ołtarzu sztuki.
A może bardziej służyłaby nam wizja artysty – kuglarza? Sztukmistrza, który bawi się swoimi sztuczkami, próbuje, pyta i podważa. Wizja artysty – wewnętrznego dziecka – poszukującego okazji do zabawy i przyjemności. Patrzącego na świat z twórczą ciekawością. Otwartego na wszystko co nowe, nieznane i fascynujące.
Dopuszczanie trochę częściej do głosu tej drugiej wizji artysty w sobie może wyjść nam wszystkim na dobre.
Tworzenie nie musi być męką, paląca koszulą Dejaniry, stosem, na który rzucam samą siebie, kamieniem na szaniec.
Żeby tworzyć nie muszę cierpieć. Nie muszę doprowadzać siebie i wszystkich wokół do obłędu. Nie muszę się poświęcać. Nie muszę brać na siebie ciężaru, który w każdej chwili może mnie złamać.
Mogę próbować, testować, pytać, podważać, wątpić, grać i bawić się procesem tworzenia.
I mam ogromną ochotę właśnie tak robić.
Właśnie tak podchodzić do procesu tworzenia.
I w ten sposób omijać przynajmniej niektóre pułapki twórczości.