Foto: Florian Klauer
Konkursy literackie to zjawisko, któremu przyglądam się od jakiegoś czasu. Dokładnie od momentu, kiedy odkryłam, że istnieją i że mogłabym ewentualnie wziąć w jakimś udział.
Zbiegło się to w moim życiu z innym – znacznie ważniejszym odkryciem, a mianowicie, że pisanie to moja wewnętrzna potrzeba i pragnienie, któremu nie da się już dłużej zaprzeczać. Potrzeba zupełnie nie związana z faktem, że przecież jakieś 6-7 godzin dziennie spędzałam przy moim agencyjnym biurku – pisząc.
Nie myślcie zatem, że jestem jakimś wyjadaczem konkursowym. W ciągu ostatnich 5 lat, wysłałam kilka moich opowiadań na kilkanaście konkursów.
Przy okazji nabyłam kilka przemyśleń. I właśnie nimi chciałam się podzielić.
Konkursy pod lupą
Bezpośrednią przyczyną tych rozmyślań było ukazanie się w druku przepięknie ilustrowanej książeczki – „STOLICA POD LUPĄ. Zeszyt spacerowy szlakiem warszawskich detali i drobiazgów”. Powstała ona w wyniku internetowego projektu Stolica pod lupą i stała się jego zwieńczeniem.
Gdy dowiedziałam się o tym przedsięwzięciu, natychmiast postanowiłam wziąć w nim udział. Wysłałam moje zgłoszenie i na prawo i lewo zachęcałam do udziału w projekcie – również na moim facebookowym profilu.
Miałam przeczucie, że to będzie coś ekstra. I tak właśnie jest.
Foto: Dominika Dzikowska, Studio Miłość
Zeszyt nie jest moją pierwszą papierową publikacją, ale pierwszą tak pieknie wydaną. Pierwszą, którą chcę pokazywać wszystkim wokół, a nie tylko „dawać do przeczytania”.
Wirtualnie, ale kartka po kartce można go oglądać TU
A TU można zobaczyć, jak zeszyt powstawał.
A powstawał w sposób magiczny i bardzo plastyczny – za sprawą ilustratora Wojciecha Węgrzyńskiego, zbierającego swoje codzienne inspiracje i zachwyty w OKRUCHACH CHWIL oraz Marii Rauch, która była pomysłodawczynią, koordynatorką, wydawczynią i spiritus movens całego przedsięwzięcia.
Jak to się stało, że wzięłam pod lupę konkursy?
Oglądając tę pięknie wydaną książeczkę z moim krótkim opowiadaniem „Figurka”, przypomniałam sobie moment, kiedy drżącymi rękami otwierałam przesyłkę z książką „Metoda Schlegmachera i inne opowiadania w hołdzie Stefanowi Grabińskiemu” (Wydawnictwo KABORT, Przemyśl 2013). Przelatywałam wzrokiem spis treści, by zobaczyć w nim tytuł „Śmierć zastaje nas w dziwnych miejscach” – moje pierwsze opowiadanie, które ukazało się drukiem. Do tej pory nazywam go „moim debiutem w papierze”. Stało się to dzięki konkursowi na opowiadanie inspirowane twórczością Stefana Grabińskiego.
A chwilę później przypomniałam sobie moment, kiedy w Łodzi stałam na scenie Domu Literatury i czytałam jeden utwór z zestawu, który wysłałam na konkurs prozy poetyckiej im. Witolda Sułkowskiego, tuż po tym jak odkryłam, że moje krótkie „zapiski ze świata” notowane po plikach i zeszytach można uznać za prozę poetycką. To był też pierwszy i jedyny raz, kiedy za miejsce na konkursowym podium otrzymałam nagrodę pieniężną (jako, że była to Łódź i sobota wieczorem – łatwo zgadnąć jak nagroda została rozdysponowana). Na koniec doszła do tego jeszcze publikacja w zacnym magazynie literackim, dotowanym przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Tygiel Kultury”. Tutaj również sprawcą całego zamieszania był konkurs.
Przypomniałam też sobie Konkurs Absolutnie Frywolnych Etiud Literackich towarzyszący Festiwalowi Jana Himilsbacha, w którym wzięłam udział trochę dla checy. W jego wyniku kilka miesięcy temu w mojej skrzynce pojawiła się kolejna drukowana publikacja – „KAFEL Antologia opowiadań 2013”. Przy moim nazwisku widnieje tutuł trochę śmiesznej a trochę strasznej etiudy: „Mężczyzna marzeń i jak go wygrać”.
Wszystkie te publikacje zawdzięczam konkursom.
A zaraz potem otworzyłam w komputerze plik KONKURSY i zobaczyłam kilka innych nazw konkursów, w których brałam udział. I przypomniałam sobie inne momenty – kiedy otwierałam stronę jednego, drugiego, piątego konkursu i nie znajdywałam na liście zwycięskich prac tej, którą ja napisałam. Uczucie zawodu i bolesne ukłucia, które temu towarzyszyły to druga strona konkursowej rzeczywistości.
Konkursy dyscyplinują i motywują do pisania
Niewątpliwą zaletą konkursów jest to, że mobilizują do pisania w określonym terminie. Nieprzekraczalnym. A zatem stanowią zewnętrze źródło mobilizacji – z którego można korzystać, jeśli takich źródeł się potrzebuje.
Konkursy dają możliwość wychodzenia z naszym pisaniem do świata. I wychodzenia poza własną strefę komfortu. Utwory, które wysyłamy, są przez kogoś czytane, a przy tym są poddawne mniej lub bardziej wnikliwej ocenie.
Jeśli werdykt jurorów jest dla nas pozytywny – dostajemy szansę dotarcia z naszą twórczością do szerszego grona odbiorców. Prace są publikowane w internecie, w magazynie, który organizuje konkurs albo w innych zaprzyjaźnionych periodykach.
A czasami nagrodą jest publikacja w wersji papierowej, którą można postawić na półce (i to jest naprawdę miłe uczucie), pokazać babci albo rodzicom, pożyczyć znajomej.
A więc – radość i euforia.
A z drugiej strony zawód, rozpacz i dół.
I mnóstwo szakalskich myśli: To już trzeci raz, kiedy wysyłam moją pracę na ten konkurs i nic. Może jednak to jedyny profesjonalny konkurs, jedyny, z którym powinnam sie liczyć, a ten, w którym wygrałam oceniali amatorzy? Może to znak, że powinnam zająć się czymś innym? Po co tracić czas i nerwy? Po co ja sobie to robię?
Taka rozpacz trwa zazwyczaj tylko chwilę – tak samo jak radość, euforia i nagły przypływ wiary we własną wyjątkowość.
Cienka jest ta linia między euforią a rozpaczą.
Dla mnie najważniejsze i najtrudniejsze w tym wszystkim było nieuzależnianie tego, że piszę (i odczuwam z tego przyjemność) od tego, czy jest to doceniane, czy też krytykowane (albo pomijane milczeniem). To jest wielka lekcja, którą cały czas odrabiam.
Nie wyklucza ona radości z wygranej czy publikacji. Zakłada jednak, że nie piszę po to, żeby wygrywać konkursy. A jeśli nie wygrywam – natychmiast przestaję pisać. Zakłada też, że kiedy ktoś docenia to, co napisałam – cieszę się, świętuję i dalej robię swoje (starając się za bardzo nie dociekać przyczyn, ani nie opierać na tym całego dalszego pisania).
Że ani pochwały i nagrody, ani zawody i odmowy nie wpływają w sposób zasadniczy na moje poszukiwania, to, co mnie w pisaniu przyciąga i to, o czym piszę.
To jest dla mnie stan idealny i jak mi się wydaje przestrzeń we mnie, która stanowi to idealne miejsce dla mojej twórczości.
Do tego dążę, stąpając cały czas po tej cienkiej linie – pomiędzy euforią a rozpaczą.
O konkursach z drugiej strony
Tak się stało, że miałam okazję obserwować konkursy również od drugiej strony. Pracując w agencji reklamowej wymyślałam, współorganizowałam i obserwowałam konkursy od środka, a czasem uczestniczyłam też w ocenianiu prac. Nie były to konkursy stricte literackie, tylko komercyjne (często z wartościowymi nagrodami) – ale często ich sednem było słowo.
Nigdy nie zdarzyło się tak, aby wszyscy oceniający jednogłośnie wybrali utwór ich zdaniem najlepszy.
Bardzo często występowały spore rozbieżności w upodobaniach. A ostateczny wynik był sumą jednostkowych wyborów poddanych głosowaniu – albo wyliczaniu średniej.
Bardzo często też moi osobiści faworyci przepadali w otchłaniach i nie otrzymywali nawet wyróżnienia – bo to, na co ja zwracałam uwagę i co mnie zachwycało – umykało uwadze innych oceniających.
[Na rozdaniu nagród w pewnym konkursie, usłyszałam, jak jeden z jurorów mówi uczestnikowi, który zdobył wyróżnienie: „Ja przyznałem Panu pierwsze miejsce i chcę, żeby Pan to wiedział.”]
Nie mamy ewakuacyjnego wyjścia z siebie i jurorzy konkursów też go nie mają. Nie istnieje tzw. obiektywna rzeczywistość – do której można się przenieść na czas oceniania. Gdzie nie ma emocji i indywidualnych upodobań.
Staram się o tym pamiętać, kiedy czytam werdykt konkursowy i nie znajduję w nim mojego nazwiska. Staram się też pamiętać o tym, kiedy znajduję.
Konkursy skłaniają do porównań
Siłą rzeczy porównujemy nasze pisanie z pisaniem innych uczestników. Porównujemy siebie do nagrodzonych. A w sytuacji wygranej – porównujemy nasze opowiadanie z innymi opublikowanymi w tym samym tomie. Moje doświadczenia pokazują, że te porównania do niczego mi nie służą, a często generują złe emocje. Ciężko jednak się od nich uwolnić.
Dlatego też o braku ewakuacyjnego wyjścia z siebie u jurorów staram się pamiętać również, kiedy czytam nagrodzone utwory i nie znajduję w nich nic dla siebie.
Bo czasem wśród nagrodzonych utworów są same takie, o których mogę powiedzieć, że to jakoś nie moja bajka. Bo nie mam przy nich tego uczucia, jak kiedy czytam coś genialnego i naprawdę mojego – kiedy podziw i zachwyt mieszają się z zazdrością – taką, która jest tak naprawdę wezwaniem do działania – no to pisz. I kiedy nie mam takiego jednoznacznego uczucia podziwu dla utworu, który wygrał z moim – łatwo o zawiść, złe emocje i odczucie niesprawiedliwości. I to jest również wachlarz emocji konkursowych, które się pojawiają – i choć staram się ich nie podsycać, to nie chcę im zaprzeczać.
A więc konkursy uczą mnie również, że moje upodobania, które znajdują wyraz w moim pisaniu – nie muszą się pokrywać z tym, co lubią inni. Moje najukochańsze książki rzadko podobają się mojej mamie. A ulubiony pisarz s-f mojego partnera, zupełnie mnie nie pociąga. Choć obiektywnie doceniam jego kunszt i warsztat, to jednak mnie nie bierze.
Konkursy wciągają
Z doświadczeń z komercyjnymi konkursami wyniosłam jeszcze jedną cenną naukę. A mianowicie istnieje na tym świecie grupa ludzi, którzy są zawodowymi konkursowiczami. Traktują udział w konkursach jako pracę zarobkową i tak do tego podchodzą – w pełni profesjonalnie, uważnie śledząc poziom nadsyłanych prac i gusta jurorów. Niekiedy osoby takie zachowują się jak zawodowi gracze hazardowi, których miałam okazję obserwować z bliska, kiedy pracowałam w kasynie. Nie mam jednak pewności, czy dla tej grupy ludzi udział w konkursach literackich jest atrakcyjny (tutaj nagrodą jest najczęściej publikacja, ewentualnie jakiś drobny upominek). Może dla samej tylko radości z wygranej, która też może w jakiś sposób uzależniać i budować poczucie wartości?
Przypuszczam jednak, że jakaś część osób, które wysyłają swoje opowiadania na konkursy, pisząc je stara się trafić w gust jurorów i dostosować swoje pisanie do jakichś oczekiwań (znanych powszechnie albo tylko przewidywanych).
Oczywiście – każdy może pisać, jak mu się podoba. I kierując się własnymi potrzebami – nawet tymi nieuświadomionymi.
Ale wyraźnie czuję, że to nie jest moja droga. Bo uzależnianie tego, co napiszę, od tematu konkursu oraz oczekiwań jurorów nie wydaje mi się na dłuższą metę atrakcyjne i rozwijające dla mnie.
Dlatego wypracowałam sobie na własny użytek pewną konkursową metodologię działania.
Mój sposób na konkursy literackie
Uważam z konkursami.
Dawkuję sobie ich ilość, uważnie wybieram tematy i gatunki.
Rzadko piszę tekst pod konkretny konkurs – najczęściej wybieram z opowiadań, które napisałam, to które w moim odczuciu jakoś pasuje.
Wybieram tematy i gatunki, które mnie interesują, na które i tak chcę pisać. Wtedy konkursowy dealine służy jako dodatkowa mobilizacja.
A przy tym słucham swojej intuicji.
Jeśli konkurs z jakiegoś powodu mnie przyciąga – choć nie ma ku temu racjonalnych przesłanek (bo jest to coś zupełnie nowego – czego wcześniej nie próbowałam – np. proza poetycka albo gatunek wird fiction z konkursu Grabińskiego) – traktuję go jako ćwiczenie z pisania. Piszę i sprawdzam, co z tego wyniknie.
A jeśli jestem zadowolona – wysyłam i nie myślę o tym za dużo – aż do wyników.
No i potem też staram się za dużo nie myśleć.
————————————————————————————————————
INSPIRACJA KONKURSOWA
W ramach Przestrzeni Pisania, czyli grupy dziewczyn, które miały podobną potrzebę do mojej i chciały ją realizować wspólnie – korzystając przy tym z mobilizacji i grupowej energii – najpierw wymyślałyśmy swoje własne wewnętrzne konkursy, ale szybko odkryłyśmy, że możemy „podpiąć się” pod te prawdziwe – wystarczyło uzgodnić termin nieco wcześniejszy niż deadline prawdziwego konkursu i anonimowo oceniać prace pozostałych uczestniczek. Szybko też odkryłyśmy, że największa wartość tych naszych przedkonkursów tkwi w ocenie opisowej, czyli informacjach zwrotnych od uważnych czytelniczek – a nie w zsumowanej ilości punktów, która pozwalała wygrać książkę. Mając te informacje, każda z nas – jeśli chciała, mogła je wykorzystać do ulepszenia pracy, którą zamierzała wysłać na prawdziwy konkurs (o ile oczywiście chciała ją wysyłać). Jeśli podoba ci się ten pomysł, zbierz grupę osób, które piszą i zorganizujcie własny wewnętrzny konkurs literacki. Nagrodą może być wymarzona książka albo drobny upominek. Ważne jest to, że wnikliwie przeczytacie nawzajem swoje prace.
————————————————————————————————————
WAŻNY NEWS, KTÓRYM CHCĘ SIĘ Z TOBĄ PODZIELIĆ:
Kończę właśnie pisanie książki, w której zbieram wszystko, co wiem na temat autentyczności w biznesie, pisania o sobie oraz budowania autentycznych przekazów marketingowych i wychodzenia z nimi w świat. Niedługo napiszę o tym więcej. A na razie cieszę się, że już wiesz :)
————————————————————————————————————
A ty?
Wysyłasz swoje utwory na konkursy literackie? Jeszcze tego nie robisz, ale bardzo chcesz? Piszesz, ale boisz się wysyłać? A może organizujesz własne konkursy wśród znajomych? Jestem bardzo ciekawa, jak to wygląda u ciebie.
Podziel się swoimi myślami na ten temat w komentarzu.